Ministrantami w parafii zajmuję się ja, ale od niepamiętnych czasów ich głównym przełożonym jest pan kościelny. Taki miejscowy zwyczaj i koloryt. Ma to swoje dobre strony, bo choćby wymusza dyscyplinę w zakrystii, ale rodzi też konflikty i tych jest chyba więcej niż pożytków. Przybiegają do mnie malcy z trzeciej klasy, po roku przygotowania z kandydatów, nowicjuszy stali się prawdziwymi ministrantami. Kościelny ich pogonił, bo nie zdali u niego egzaminu. To tak zwany, oczywiście, przez niego, egzamin praktyczny z posługi w kościele. Do egzaminu podeszli, ale oblali na trudnych słowach, jak mówią, i pan kościelny uznał, że nie są wystarczająco przygotowani. We mnie zawrzało. Powściągam się wobec chłopaków i mówię, żeby byli spokojni, ja to załatwię. Kościelnego nie ma pod ręką, zresztą rozmowa z nim skończyłaby się niechybnie awanturą, idę więc do proboszcza. Widząc moje wzburzenie, robi od razu zbolałą minę. To mnie jednak nie powstrzymuje. Drżącym z emocji głosem wygarniam te i inne, uzbierane w ostatnim czasie pretensje do pana kościelnego.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
